Vinylowa5

Damian Bydliński

Marcin Mieszczak
Marcin Mieszczak
21.02.2023
Damian Bydliński jest współzałożycielem i wokalistą progrockowej grupy Lizard z Bielska-Białej. Projektuje także m.in. plakaty oraz okładki albumów muzycznych.

Zacznę od truizmu – którym zaczyna zapewne wielu pytanych – że wybranie pięciu najważniejszych płyt w życiu dla kogoś, kto całe życie słucha i analizuje muzykę, jest dość trudne. Związane jest to z oczywistym faktem istnienia zbyt wielu wybitnych dzieł, uniemożliwiającym tak radykalną selekcję. Niemniej – mówię to na podstawie własnego doświadczenia – istnieje pewien paradoks, polegający na tym, że choć wciąż zbieramy płyty i kolekcjonujemy pewne historie muzyczne, a nasze zbiory rosną i rosną, tak naprawdę w swoim życiu dogłębnie i permanentnie słuchamy i powracamy zawsze do tych 10-15 ulubionych albumów. Jest to niezależne od wielkości naszych rozrastających się kolekcji.

Płyty winylowe – na nich się skupię – były w moim rodzinnym domu przedmiotem kultu. Tata zbierał  je i pielęgnował jak rzadkie okazy muzealne. Właściwie większość wspomnień z dzieciństwa związanych jest z widokiem taty pucującego okładki przyniesione z giełdy, oglądającego pod światło stan winyla czy wreszcie dokonującego aktu najważniejszego, czyli zapuszczenia krążka na gramofonie. Siłą rzeczy wraz z młodszym bratem odziedziczyliśmy tę skłonność po tacie i do dziś kolekcjonujemy winyle, ku uciesze (à rebours) naszych rodzin. 

Mój tato był wielkim koneserem i propagatorem jazzu. Znał się na rzeczy – za młodu kozacko trąbił w bandzie i oczywiście przez lata zebrał przepiękną kolekcję płyt, które po jego śmierci odziedziczyłem. Mama przez całe życie niezbyt przychylnie patrzyła na hobby męża. Legendarną stała się jej wypowiedź – powtarzana przy byle okazji -  że po jego śmierci spychaczem zepchnie mu tę całą kolekcję do grobu. Dziś, biorąc do ręki płyty ojca – czy chcę, czy nie chcę – zawsze już będę miał przed oczami filmową wizję dzielnej mamy, siedzącej za kierownicą spycharki, z płomieniem w oku pchającej sterty winyli.

To tata podarował mi pierwszą płytę – było to pierwsze brytyjskie wydanie albumu „With The Beatles”. Płyta pachniała starą książką, a po jej wysłuchaniu 8-letni chłopak zmienił się w psychofana Bitli i tak już do dziś zostało. Wiele było płyt ważnych i zmieniających mnie – mniej lub bardziej. Myślę, że nie jestem pod tym względem bardzo oryginalny – bo zarówno „Dark Side Of The Moon”, „In The Court Of The Crimson King” czy jakakolwiek płyta wspomnianych wcześniej Beatlesów to albumy, które chyba większość z peselem powyżej 1980 roku przeżyła jako doznanie fascynujące i kształtujące.

Zbieranie i słuchanie płyt traktuję dokładnie tak samo, jak czytanie książek czy oglądanie filmów – nie lubię pobieżności. Dlatego też nie słucham i nie oglądam szeroko rozumianego mainstreamu. Nie interesuje mnie, żeby być na bieżąco – wolę sięgnąć po coś w ciemno i obejrzeć/wysłuchać najlepiej bez rekomendacji, bo nie lubię być ukierunkowany. Płyty winylowe dają mi właśnie taką wolność – traktuję je jak książki w antykwariacie. Ta cała celebra związana z rytuałem mycia, czyszczenia, doprowadzania do użycia – podoba mi się. To oczywiste zachowanie na pograniczu nerwicy natręctw jest mi widać w jakimś sensie potrzebne.

Na potrzeby niniejszego zwierzenia postanowiłem nie opowiadać o najważniejszych dla mnie płytach, ale o albumach, z którymi związane są pewne zdarzenia, które być może kogoś zainteresują, wprowadzą w dobry humor albo po prostu sprawią że ktoś po nie sięgnie i odkryje nowe dźwięki.

Yes – 90125

Kiedy myślę o tej płycie, od razu przenoszę się do roku 1983. Mam 14 lat – w telewizji Szewczyk puszcza teledysk „Owner ….”, dopowiada do tego (jak zwykle) jakąś opowieść z marsa i jestem ugotowany. Ten film w połączeniu z muzyką – genialny riff wyrywający z butów (zerżnięty z TSA) i odjechana historia gościa, któremu robią krzywdę, a potem wszyscy na dachu zamieniają się w zwierzęta - to wszystko za dużo jak na 14-latka. Nazajutrz w szkole z wypiekami omawiamy cała sprawę (Szewczykowa Wideoteka to było wtedy okno na świat dla wszystkich). Nikt nie zna zespołu, ale każdemu się podoba – zwłaszcza ten środek z wejściem perkusji. Obłęd. I oczywiście nikt nie ma pojęcia, jak płyta wygląda ani jak brzmi w całości, bo wtedy jedynymi źródłami były radiowa Trójka oraz rozgłośnia harcerska (nie było jeszcze kasetowego piractwa na leżakach), a tam Kaczkowski puszczał tylko pierwszy i ostatni utwór. Wreszcie gdzieś około 1985 roku płyta pojawia się w „Minigrandzie” – bielskim sklepiku z cudami. Jest. Leży. Kosztuje majątek. Jeszcze nie wiem, że to ściema z Jugotonu. Przekonuję się o tym dopiero w 1988 roku, kiedy za pierwsze zarobione pieniądze ją kupuję. Jest moja. Katuję do krwi na Unitrze, a potem (nierozsądnie) pożyczam koledze z zespołu. Ziomek oddaje mi ją po roku – i ta ostatnia scena związana z tą płytą: biorę do ręki – wyjmuję – cała upaprana od kurzu i włosów. „Co to jest? Coś to zrobił?” - reakcja beznamiętna i natychmiastowa: „Daj spokój – nie wydziwiaj – tak to się robi”. Koleś zdejmuje podkoszulek bawełniany i przelatuje płytę z jednej i drugiej strony. „Masz, patrz – ani grama kurzu – dobry patent – nie?” Taki mam przelot z tą płytą od zawsze i tak już pozostanie. Oczywiście Yes to mój ulubiony band – mam ich wszystkie płyty i słucham bezkrytycznie, podobnie jak następnego zespołu.

Emerson, Lake & Palmer - Trilogy

Słuchać ich zacząłem później, niż np. wspomnianego wyżej Yes, bo w ówczesnym radiu gościli rzadko. To było w okolicach 1986 roku: ojciec przywiózł z Warszawy rosyjskie wydanie „Emerson, Lake & Powell” – i poszło. Zacząłem szukać, dociekać i dorwałem składankę, na której była tytułowa Trylogia. Cały ten wstęp – śpiew Lake’a i wszystko, co potem się wydarza – to było znowu transcendentalne doznanie. Na zasadzie: ale jak to – że tak ktoś gra – że ktoś potrafi tak połączyć lirykę fortepianowej ballady z przywaleniem rodem z piekła? Płyta, którą teraz posiadam, wpadła mi w ręce tuż przed koncertem Lizard w Spodku – w 1997 roku. Szczęśliwie złożyło się, że był to egzemplarz oryginalny, angielski. Postanowiłem więc zdobyć na nim autografy. I teraz krótka opowiastka. Stoimy po koncercie w ciasnym pomieszczeniu jak po kiełbasę w stanie wojennym – zgrupowani i spacyfikowani przez siły porządkowe. W milczeniu. Każdy pod pachą ściska skarb, czyli jakąś ich płytę. Ja mam ich 4, bo oprócz swojej „Trilogy” oraz „In The Court of the Crimson King” trzymam płyty kolegi i brata. I przychodzi mój czas: kładę przed znudzonymi ELP okładki, oni podpisują w milczeniu, przy dość widocznym oraz wyczuwalnym zmęczeniu. Wtedy przychodzi mi do głowy, żeby podziękować Lake’owi za możliwość supportu oraz w ogóle za wszystko. Nachylam się. Lake patrzy ze zrozumieniem, bo domyśla się, że chcę oddać hołd (płytę KC podpisał pokazując Emersonowi z tekstem: „patrz – tu też kiedyś grałem”). Nagle czuję, że ręce mi się wykręcają do tyłu, a całe moje ciało unosi się na 10 cm nad podłogą. Płyta „Trilogy” ląduje na ziemi, pozostałe rozsypują się na stoliku przed Emersonem, a ja fajtając nogami zostaję wyprowadzony przez 2 debili z ochrony na zewnątrz. Okazało się że mieli rozkaz: jak zobaczą, że ktoś chce czegoś więcej niż podpis, to od razu do lasu i kula w łeb. Trzy osoby za mną stał Kaczkowski - był anonimowo, ale ja wiedziałem, jak wygląda, bo dwa dni wcześniej byliśmy gośćmi u niego w audycji. On także o mały włos nie został spacyfikowany przez troglodytów, bo zaczął coś nawijać do Emersona. Na szczęście zarządzający gorylami Dziubiński łaskawie skinął głową i to uratowało Kaczkowskiego od wyprowadzenia. Płyty (a właściwie okładki) nie zginęły i do dziś są pamiątką – bo na szczęście kolega, który stał za mną pozbierał je i nie przywłaszczył, tylko oddał. Dziś już takich kolegów nie ma... Co do samych ELP – to dla mnie muzyczna Biblia i kropka. Podobnie jak YES – mam wszystko, co możliwe.

Lucifer's Friend - Banquet

LF to zupełnie inna i o wiele późniejsza przygoda. Kompletnie nie miałem pojęcia o istnieniu grupy. Wszystko zaczęło się za sprawą zauroczenia śpiewem Lawtona. Jestem fanem Uriah Heep i mimo że płyty z Lawtonem nie są ich najlepszymi, zawsze podobało mi się to, jak śpiewa. Takie głosy w stylu Dio czy Coverdale’a bardzo mi pasują – stara dobra szkoła hardrocka, po której już dziś nie ma śladu. No i ten Lawton mnie zauroczył. Zacząłem dociekać i doszukałem się rzeczy dziwnych, jak Les Humphries Singers, ale także niesamowitych – czyli LF. Mam ich wszystkie płyty, a ich samych miałem okazję poznać podczas wspólnej trasy Lizard i LF po Polsce w 2017 roku. Zresztą - nie chwaląc się – to z mojej rekomendacji Jacek Rakszawski, mój manager koncertowy, zdecydował się ich ściągnąć i zorganizować koncerty. Sam „Banquet” to według mnie ich najlepsza i najdojrzalsza płyta. Słucha się tego jednym tchem. Anegdota związana z płytą jest dość „creepy”. Otóż po którymś z koncertów – kiedy odpoczywaliśmy przy lampce napojów mlecznych – wyciągnąłem ją i poprosiłem o autografy. Wtedy John powiedział do Dietera: „Ej, pamiętasz jak to robiliśmy? To zdjęcie zrobione zostało na cmentarzu”. Dieter popatrzył i potwierdził. „Tak – oczywiście – pamiętam – niezły bajzel był z tym zastawionym stołem przed cmentarzem”. Zrobił pauzę i dodał ciszej: „no, niedługo wszyscy tam wylądujemy”. I niestety tak się stało – nie ma już między nami ani Johna ani Dietera… To byli muzycy prześwietni – ogromnie niedocenieni. Według mnie swoją grą wciągali jedną dziurką konkurentów z mainstreamu.

KISS - Destroyer

To celowa prowokacja z mojej strony. Kiedyś w miniwywiadzie na łamach „Teraz Rock” zwierzyłem się Michałowi Kirmuciowi, że jestem ich fanem i że słuchanie KISS to jak oglądanie filmów z Bondem lub Avengersami – albo się tego świata nienawidzi, albo się w niego wchodzi na całego i zostaje w nim na zawsze. KISS to dla mnie swoiste „guilty pleasure”, związane z powrotem do dzieciństwa – tego z okresu pierwszej klasy SP. Bielsko-Biała A.D. 1978. Wakacje. Tak zwane rondo „Hulanka”. Wielka łąka i jak co roku przyjezdny majdan z karuzelami. Obok różnistych karuzeli strzelnica – obowiązkowy punkt docelowy każdego chłopaka. A w niej nieosiągalne cele do ustrzelenia, czyli wyblakłe od słońca fotki z Bruce'em Lee, panią z olbrzymimi piersiami, Pierre'em Brice'em oraz właśnie z KISS. KISS (obok pani z piersiami) to był zawsze obiekt fascynacji. Mocna dawka lęku przed dziwactwem, a także przed zakazanym znakiem „SS” – bo wiadomo, że jak „SS” to źle i w ogóle – „nie oddamy ani guzika” i te sprawy. Niemniej niezdrowa fascynacja nieznanym była i to duża. Potem wszystko poszło w zapomnienie i po latach – zupełnie przez przypadek, na jakiejś wyprzedaży – wpadła mi w ręce ich płyta „Hotter Than Hell”. Zapuściłem dla zgrywy, myśląc, że usłyszę coś adekwatnego do anturażu. I – mówię szczerze – szczeka mi opadła. Usłyszałem czysty, niepretensjonalny hardrock, jakiego nie powstydziłby się żaden rockman z epoki. Na dodatek dość zgrabnie wykonany. I od tego czasu zaczęła się moja przygoda na serio ze słuchaniem KISS. Dla mnie ten klasyczny okres – czyli od pierwszej płyty do albumu „Unmasked” - to przepiękna, ponadczasowa, rockowa jazda. A płytę „Destroyer” wybrałem m.in. ze względu na hipnotyzującą okładkę – arcykicz – zapadający w pamięć na zawsze. Brzmieniowo ta płyta była w swoim czasie wielkim eksperymentem realizatorskim Boba Ezrina. Po latach słucha się tego albumu bardzo dobrze i jeśli o mnie chodzi – naprawdę nie ma na niej słabych momentów. Taka mała ciekawostka: projektując okładkę dla Lucifer’s Friend celowo nawiązałem klimatem i kolorystyką właśnie do tego albumu.

Uriah Heep – Magician's Birthday

UH to moja muzyczna późna miłość, ale bardzo trwała. Przez lata słuchając hardrocka zawsze kojarzyłem tę grupę tylko i wyłącznie z jednym wiadomym kawałkiem, puszczanym w radio w lipcu. Tak jakoś (przynajmniej w Polsce) utarło się mówić o tej grupie z lekkim lekceważeniem. Zawsze (mówię o czasach, kiedy dojrzewałem muzycznie – czyli przełom lat 80. i 90.) w komentarzach pobrzmiewał ten ton wywyższania Deep Purple, Black Sabbath i przyległości, a Uriah Heep opisywane było jako raczej 2. liga ówczesnej muzyki. Bzdura i kłamstwo. Ich muzykę odkryłem pośrednio poprzez słuchanie Yes i fascynację okładkami Rogera Deana. Otóż po odkryciu, że jest on również autorem okładki rzeczonej płyty, nabyłem ją i posłuchałem. Odkryłem świat pięknych dźwięków – zupełnie według mnie odmiennych od DP i BS, choć oczywiście pozostających w estetyce szeroko rozumianego hardrocka. I stałem się fanem – zarówno klasycznego okresu z Byronem, jak i omawianego wcześniej z Johnem Lawtonem. Kilka lat temu Lizard zagrał koncert przed UH w Katowicach. Zdobyłem wtedy na tej płycie podpis Mike’a Boxa.

Jedyny polski portal o płytach winylowych. W sieci już od ponad 10 lat (wcześniej Psychosonda)

Dane kontaktowe

Redakcja Portalu Winylowego
(biuro e-words)
al. Armii Krajowej 220/P03
43-316 Bielsko-Biała

© 2024 Portal Winylowy. All rights reserved.