Wywiady

Jakub Kozłowski

Marcin Mieszczak
Marcin Mieszczak
19.03.2019
„Czytając książkę mamy wrażenie, że rozmawiamy przy piwie z fascynatem, znawcą i prawdziwym miłośnikiem nieoczywistej twórczości”. O książce "W bocznej ulicy. Historia muzyki niegranej 1968-1976”, zapomnianych zespołach z tamtych lat oraz współczesnej popularności winyli rozmawiamy z tłumaczem Jakubem Kozłowskim.

Marcin Mieszczak: Z wielką radością przyjąłem informację o polskim wydaniu książki "W bocznej ulicy. Historia muzyki niegranej 1968-1976". To właśnie odkrywanie takich płyt "drugiego, a nawet trzeciego obiegu" sprawia mi wciąż najwięcej radości - zwłaszcza na winylach. Opowiedz proszę na początku jak doszło do współpracy z autorem tej książki Ra'ananem Chelledem.

Jakub Kozłowski: Propozycja współpracy wyszła ode mnie, a więc pośrednio od wydawnictwa In Rock Music Press. Po prostu zakupiłem prywatnie książkę Ra’anana i po jej przeczytaniu uznałem, że takiej pozycji brakuje na polskim rynku. Skontaktowałem się z Autorem i zapytałem, czy byłby zainteresowany współpracą, odparł twierdząco i przystąpiliśmy do negocjacji. Nie ma tu wielkiej filozofii. Od lat interesuję się zespołami z szeroko pojętego nurtu muzyki rockowej, szukałem informacji na temat kolejnych formacji, pogłębiałem znajomość ich historii, a w pewnym momencie natrafiłem na książkę „Demons, Faires and Wailing Guitars”. Dzięki temu, że pracuję w wydawnictwie, miałem możliwość „zaimplementowania” tej pozycji na polski rynek.

Jak myślisz, do kogo przede wszystkim kierowana jest tak książka?

Do każdego, kto w swoich zainteresowaniach wykracza poza odsłuch Led Zeppelin, Deep Purple czy Black Sabbath. Wierzę jednak, że publikacja może również zainteresować osoby, które na co dzień nie poświęcają czasu muzyce. Dla których stanowi ona jedynie „wypełnienie tła” - w czym zresztą nie ma nic złego. Po to istnieje muzyka, aby zapewniać nam rozrywkę niezależnie od jej rodzaju i formy przyswajania. Czasami jednak publikacja taka jak „W bocznej ulicy” może stanowić zapalnik, który skłoni czytelnika do sięgnięcia odrobinę głębiej. Odkrycia zupełnie nowych, nieznanych rejonów.

Co z perspektywy tłumacza jest największą zaletą tej publikacji?

Trudno mi wypowiadać się na temat książki z perspektywy tłumacza, bo musiałbym wskazać na elementy nie związane bezpośrednio z muzyką, jak na przykład bardzo kontaktowy, „żywy” i gawędziarski język, którym posługuje się Autor. Z perspektywy miłośnika rocka i koordynatora projektu mogę jednak powiedzieć, że największą zaletą książki Ra’anana jest jej nienachlany, ale informacyjny charakter. Czytając książkę mamy wrażenie, że rozmawiamy przy piwie z fascynatem, znawcą i prawdziwym miłośnikiem nieoczywistej twórczości. Osobą, której wiedza, chociaż olbrzymia, nie przytłacza, a zachęca do własnych poszukiwań. Nie ma bowiem co ukrywać, że istnieją dziesiątki dalszych formacji, które z tych czy innych względów do książki nie trafiły, a które również zasługują na bliższe poznanie. Lektura książki „W bocznej ulicy” zachęca właśnie do takich poszukiwań. Zachęca również do zakupu płyt i poszerzania własnej kolekcji – co zresztą może być niebezpieczne, bo albumy formacji z głębokiego podziemia nie są wcale tanie. Dlatego każdy musi sięgnąć po tę książkę „na własne ryzyko”.

Jak najkrócej zdefiniowałbyś muzykę "z bocznej ulicy". Czy to tylko kwestia popularności (a w zasadzie jej braku)? Czy można mówić o innych cechach wspólnych?

Bardzo trudno zdefiniować, czym jest muzyka z bocznej ulicy. W ramach serwisu „Muzyka z bocznej ulicy”, który powstał niejako równolegle do prac nad książką, zajmujemy się twórczością o wiele szerzej pojętą niż ta, która trafiła do publikacji. Dla mnie osobiście boczna ulica oznacza muzykę tworzoną w ramach niepopularnych, zapomnianych, marginalizowanych albo przebrzmiałych stylów muzycznych. Nie byłbym jednak tak zasadniczy jak Ra’anan, dla którego „boczną ulicą” nie jest już na przykład Frank Zappa. Toż to kwintesencja bocznej ulicy! Każdy słyszał to nazwisko – to prawda. Ale ile osób kojarzących Franka wymieni chociaż jeden album przez niego nagrany? Inny przykład: Czy Uriah Heep jest boczną ulicą czy nie? Ktoś powie: „jasne, że nie – znam przecież utwór Lady In Black”. Równocześnie niemal nikt nie kojarzy tak doskonałych albumów (celowo pomijam ich klasyczne dzieła) jak „Wake The Sleeper”, „Sonic Origami” czy nawet nowszych „Outsider” i „Living The Dream”. Dla wyjadaczy wychowanych na muzyce rockowej w latach 60-tych i 70-tych – szczególnie w Polsce, gdzie problemy związane z możliwością nabycia nowości muzycznych powodowały, że każdy zakupiony album tygodniami nie schodził z gramofonu – boczna ulica będzie czymś zupełnie innym niż dla młodych poszukiwaczy, wychowanych w czasach przytłaczającej wręcz dostępności muzyki. Gdybym miał jednak w jakiś sposób zdefiniować muzykę z bocznej ulicy to powiedziałbym chyba: „jest to każda muzyka, która wykracza poza aktualnie panujące mody i wzorce determinowane przez wymogi komercyjnych stacji radiowych oraz czasopism branżowych”. „Boczną ulicą” może być również muzyka zakorzeniona w klasycznych hardrockowych/psychodelicznych/folkowych czy progresywnych wzorcach, ale przetwarzana przez zespoły mające indywidualistyczne ciągotki. Dlatego Greta Van Fleet – chociaż tkwi po uszy w klasyce hard rocka – boczną ulicą nie jest (bo brakuje im indywidualizmu) a, na przykład, klasycznie bluesujący Rosewood Brothers – już jak najbardziej. Za „boczną ulicę” uznałbym również bardzo szeroko rozwijany nurt stoner rocka wywodzący się w prostej linii z psychodelii oraz przytłaczającą większość albumów z obszaru ekstremalnego metalu. Nie decyduje więc tu wcale metryka zespołów.

Jakie były w tamtych latach najczęstsze (pozaartystyczne) powody, które uniemożliwiały artystom przebicie się do pierwszej ligi?

Mówiąc krótko: pech. Wiele formacji nie miało szczęścia do pozamuzycznych aspektów funkcjonowania zespołu. Można by tu długo wymieniać: Orang-Utan oszukani przez producenta, Master’s Apprentices szukający poklasku w Anglii kosztem budowania swojej pozycji w Australii. Dalej, wstrzymywanie premiery materiału, jak w przypadku Leaf Hound, zła opinia o ekscesach muzyków (Buffalo), ogólne nieprzystosowanie do warunków rynkowych (Randy Holden) czy niesprzyjająca sytuacja polityczna (Socrates Drank The Conium, Freedoms Children). Jest to zresztą pytanie, które można by również zadać kupującym losy na loterię: „Dlaczego akurat Ty nie wygrałeś?” - bo taka była w tamtych latach szansa na napisanie dobrego materiału, znalezienie uczciwego managera i wierzącej w artystę wytwórni. Połączyć wszystkie te elementy udało się nielicznym. I nie zawsze decydował tu poziom samej muzyki…

Opowiedz proszę, jak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką "drugiego obiegu"? Pamiętasz pierwsze płyty? Osoby, które wciągały Cię w tamtem świat? A może były to zupełnie samotne, świadome poszukiwania?

Jest to kwestia naturalnego rozwoju zainteresowań i chęć ich pogłębiania. Zawsze interesowałem się muzyką, a to z kolei prowadziło mnie do szukania coraz to nowych formacji, o których wcześniej nie słyszałem albo których twórczość pierwotnie zignorowałem na rzecz „klasyki” danego gatunku. Zasada działająca w wielu innych dziedzinach, czyli „od ogółu do szczegółu”. Niektórym wystarczy zatrzymanie się na „ogóle” i to również jest dobrym rozwiązaniem, o ile przynosi satysfakcję kolekcjonerowi/słuchaczowi. Ja zacząłem kopać głębiej.

Zauważyłem, że wśród płyt, które są tematem książki i naszej rozmowy, pewne tytuły pojawiają się zdecydowanie częściej (Indian Summer, Affinity, Arcadium). Czy masz swój prywatny top, którą mógłbyś teraz polecić?

Moim absolutnym numerem jeden spośród albumów zawartych w książce jest przepięknie przerażający Comus i album „First Utterance” – posłuchaj utworu „Drip drip” koniecznie czytając tekst – „Twoje miękkie, białe ciało obok mnie oblepione krwią/Twoje wrogie oczy bardziej potępiające niż przekleństwo demona/Twoje cudowne ciało wkrótce otoczy skorupa błota/Zabiorę cię do grobu – moje ramiona twym karawanem/Kap, kap z twych obwisłych ust/Ciekła czerwień rozpływa się po ciele”.

Dalej mogę wskazać na krwiście hard rockowy Leaf Hound czy rockowo/psychodeliczny Incredible Hog. Gdybym miał wyjść poza zakres książki to polecałbym jeszcze doskonały album formacji Legend „Fröm the Fjörds”, genialny jazz rockowy Tonton Macoute, eklektyczny Lucifer’s Friend, zupełnie zapomnianą płytę Zakkarias z 1971 roku czy późniejsze, bardziej przystępne albumy Socrates (wcześniej znanych jako Socrates Drank the Conium). O dziwo nawet Aphrodite’s Child uchodzi za głębokie podziemie – album „666” powinien znać każdy miłośnik rocka i psychodelii. Poza tym Demian z 1970 roku i wspomniane Master’s Apprentices. To tak na początek.

A ja na koniec chciałbym przez chwilę porozmawiać o winylach? Płyty, o których mówimy, są z reguły bardzo rzadkie i bardzo drogie...

To prawda. Nie każdego stać na taki wydatek, ale też nie ma takiej potrzeby, o ile nie jesteś purystą i nie poszukujesz jedynie pierwszych wydań. Wiele albumów ma swoje wznowienia na CD, tyle że trzeba niestety, w wielu przypadkach, liczyć się z nadal niemałym wydatkiem (chociaż zdecydowanie mniejszym niż za album) oraz kiepską jakością dźwięku. Przytłaczającej większości zespołów nie było stać na wykupienie taśm-matek stąd wznowienia najczęściej stanowią po prostu przegrany na CD winyl. Nic na to nie można jednak poradzić. Kiedy zespół ledwo zbierał potrzebne środki na wytłoczenie stu egzemplarzy albumu, trudno wymagać, aby ponosili dodatkowe koszty z nadzieją na reedycję, którą ktoś może wyda za czterdzieści lat.

Masz dużą kolekcję winyli z jazz-psycho-prog-rockowymi rarytasami?

Mam bardzo dużą kolekcję winyli i płyt CD, ale nie mogę powiedzieć, abym dysponował wieloma „rarytasami” czyli pierwszymi wydaniami albumów. Koszty są zbyt duże, a ja wolę wydać np. 600 dolarów na większą ilość płyt niż jeden „biały kruk”.

Jak myślisz, jak dalej potoczą się losy winylowej fiesty, która obecnie trwa w najlepsze? Winyl wrócił już na stałe do stosunkowo szerokiej grupy melomanów czy raczej to pomimo wszystko kilkusezonowy trend?

Myślę, że zasięg „szaleństwa winylowego” będzie coraz bardziej ograniczony, ale moda na winyle nie zniknie. Powrót do starych nośników jest pewnego rodzaju systemem obronnym współczesnych melomanów, którzy atakowani są tak potwornie wielką ilością muzyki, że ta zaczęła tracić dla nich wyjątkowy charakter. Nie zwracasz uwagi na płytę, którą możesz wraz z całą dyskografią artysty odtworzyć sobie jednym kliknięciem na Spotify. Muzyka przestaje zakorzeniać się w mózgu, przestajesz ją świadomie odbierać. Zamiast tego nadmiar artystów i albumów zmniejsza twoje zainteresowanie i prowadzi do muzycznego znieczulenia. Co innego, gdy włączysz płytę winylową, która wiąże się z większym wydatkiem (a trzeba zainwestować również w sprzęt) oraz koniecznością przewrócenia strony. Gdy wiesz, że za 20 minut będziesz musiał wstać z fotela inaczej twoja cenna wkładka będzie zużywać się na „jałowym biegu” – wówczas słuchasz uważniej, a odbiór płyty nabiera niemal magicznych konotacji.

Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę, aby historie zespołów z „bocznej ulicy” dotarły do jak największej grupy muzycznych odkrywców.

Książkę można zamawiać tutaj.

Jedyny polski portal o płytach winylowych. W sieci już od ponad 10 lat (wcześniej Psychosonda)

Dane kontaktowe

Redakcja Portalu Winylowego
(biuro e-words)
al. Armii Krajowej 220/P03
43-316 Bielsko-Biała

© 2024 Portal Winylowy. All rights reserved.